Imię i nazwisko:
Adres email:

Poleć treść:


Szkoła sukcesu, czyli Z pamiętnika młodego ("jeszcze nie" lub "już prawie" albo "w sumie już od dawna") nauczyciela

Kacper Owiński, 02 Październik 13 Dodaj komentarz Wyślij Drukuj

Nie trzeba nikomu mówić, że rzeczywistość bywa brutalna i często nie zestraja się z naszymi pobożnymi życzeniami. Gorzej, jeśli różnego rodzaju dysonanse poznawcze prowadzą do rozchwiania wpajanego latami, wznoszonego z czułością i pietyzmem, systemu wartości. Patrzę i obserwuję współczesnych rodziców i współczesne dzieci. Zdarza mi się uczestniczyć w centrum wydarzeń szkolnych i uniwersyteckich, które szkołą się zajmują. I coś mi tu wiecznie nie gra.

Uważam się za produkt polskiej edukacji o tyle nietypowy, że zawsze kochałem szkołę, która całe lata była praktycznie jedyną osią mojego życia, bezpieczną przystanią i ostateczną instancją. Czytając książki, nawiązując przyjaźnie, a czasem zmagając się z otwartą wrogością (jak to u dzieci), nabrałem przekonania, że chciałbym na całe życie pozostać uczniem. Szkoła, a co za tym idzie nauczyciele, ich słowa, a nawet gazetki, które wywieszali na korytarzach - to wszystko pokazało mi, że jestem w miejscu posiadającym monopol na wartości i receptę na godne i szczęśliwe życie. Niewielu (byłym) uczniom takie zdanie przeszłoby przez gardło, ale ja mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że szkoła mnie wychowała. Jestem dumny z tego, co z niej wyniosłem i co po sobie zostawiłem. Kiedy podczas kursu metodyki polonistycznej usłyszałem, że celem edukacji jest (podkreślam każde słowo!) wychowanie człowieka wrażliwego, wykipiałem z dumy. Uznałem bowiem, że system wyrzeźbił ze mnie kogoś wartościowego. Dziś wiem, wyedukowany na poradach trentseterów, kołczów i sajkologów (pisownia fonetyczna jak najbardziej celowa) z magazynów dla ambitnych rodziców, że w życiu znacznie lepiej radzą sobie dzieci, których helicopter parents nie nobilitują, jak kiedyś moi, przestrzeni szkolnej. Wartości bowiem, które starej daty nauczyciele starają się wpoić swoim podopiecznym, w konfrontacji z prawdziwym życiem okazują się fatalnymi anachronizmami. Wychodzi na to, że szkoła dzisiejszych czasów nie musi już walczyć o tożsamość ucznia, pielęgnować dobra, piękna, wiedzy i mądrości. Jej zadaniem powinno być natomiast uzbrojenie dzieci i przygotowanie ich do walki o najcenniejsze trofeum XXI wieku: sukces. Czy na pewno?

Coraz więcej szkół, także pod naciskiem szalonych (bo przecież chyba nie „zatroskanych”?) rodziców, łapie się na tę irracjonalną modę „wychowania do sukcesu”. Stąd tylko krok do takich dziwolągów, jak profilowane klasy w szkołach podstawowych, stawianie gimnazjalistów przed wyborem drogi życiowej, czy obowiązkowa edukacja dla pięciolatków (w pakiecie z tenisem, pływaniem, baletem, angielskim, niemieckim, portugalskim, jazdą konną i judo). A takie rzeczy już się przecież dzieją. Oczywiście, tylko w ramach troski o rozwój dziecka. Nie jestem może pedagogiem z dwudziestoletnim stażem, dwadzieścia lat to akurat żyję na tym świecie, sądzę jednak, że mój głos w dyskusji może być ważny, bowiem łączę w sobie sporo młodzieńczego idealizmu z pasją nauczania i wcale niemałym doświadczeniem. Od sześciu lat udzielam się jako nauczyciel pomocniczy chóru w szkole gimnazjalnej, byłem wolontariuszem świetlic, domu kultury i fundacji, uczyłem języka polskiego w ramach praktyk zawodowych. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie ma dla dziecka nic gorszego od rodzica i nauczyciela „zorientowanych na sukces”. Prawda, uczeń w wieku gimnazjalnym często nie ma sprecyzowanych zainteresowań i trzeba mu to i owo podsunąć, okazując przy tym maksimum cierpliwości, łagodności i wsparcia. Ale to jest w moim pojęciu troska, a nie zatrudnianie sztabu profesjonalistów, którzy przekują dzieciaka w zawodowca (za drobną opłatą), wywołując w nim prędzej czy później grymaszące zniechęcenie, połączone z poczuciem winy względem rodziców, że ich wyśniona Mała Doskonałość nie jest znowu taka doskonała.

U progu swojej kariery pedagogicznej (choć pracy na tym rynku nie ma i nie będzie, tak, już słyszałem) wiem jedno: wartości, które zaproponowała mi moja własna edukacja (wrażliwość, troska, piękno, literatura, skromność i tak dalej), są dobre. To być może jedyny klucz do tego, by uratować ten świat przed falą napompowanych egoistów, wychuchanych jedynaków, czy jak tam chcemy ich nazwać (nie zamierzam dyskryminować jedynaków, choć temat przybywających małych książąt udzielnych jest nie mniej frapujący od podjętego przeze mnie). Praca z uzdolnionymi muzycznie dziećmi dała mi na to szereg dowodów.

Aurora, nazwijmy ją umownie, prawie moja rówieśnica, odkąd pamiętam, była rozkoszną dziewczynką, która lubiła śpiewać. Nieźle jej to wychodziło, więc ambitna matka, skądinąd daleka od branży muzycznej, wzięła sprawy w swoje ręce. Przeglądy, konkursy, festiwale, cały kram. Dziewczyna z czasem bardzo się rozkaprysiła, a i nierzadko płakała. Może nie spełniała oczekiwań? Dziś jest dorosła, muzycznie milcząca. Zraziła się, czy co? A przecież była nastawiona na sukces! Arogancki uśmieszek Aurory wciąż przypomina mi odległe czasy...

Aaron był moim uczniem. Przeciętnie utalentowany, choć rozmiłowany w muzyce. W rodzinie nikt się nim zbytnio nie interesował. Przyszedł na zajęcia chóru – w sobotę rano. Spodobała mu się atmosfera, zbliżył się do mnie. Nie wiem, chyba polubił styl, w jakim pracuję. Otwarty umysł, gotowość na każdego ucznia i to coś, co sprawia, że dobrze komunikuję się z dziećmi. Aaron szybko „przepracował” własny talent i udoskonalił swoje niewielkie początkowo możliwości na tyle, że został zaproszony do bardziej profesjonalnego chóru. Spotkanie z nim zawsze wspominam ze stwierdzeniem, że „wystarczyło dać szansę, niczego nie oczekując”. Aaron to taki mój mały „sukcesik”.

Historii mam więcej, jednak sądzę, że taka próbka wystarczy, by pojąć, co myślę. Wierzę w tzw. „starą szkołę”, szkołę z zasadami i wartościami, które zakładają coś więcej, niż obserwowanie czubka własnego nosa czy stanu konta bankowego (temat-rzeka. Ludzie stale się do siebie porównują. Nie przestaje mnie to dziwić). Wierzę, że prawdziwy sukces nie jest i nie może być rezultatem „wychowania do sukcesu”. Wreszcie, wierzę w ludzką mądrość. Nie wariujmy, wychowujmy ludzi dobrych i szczęśliwych. To nie zawsze to samo, co „przygotowanych na sukces”.
 
 
***
 
 
 O autorze:
Kacper Owiński   

Kacper Owiński 

Student polonistyki i bohemistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor wydziałowego czasopisma "Gołębnik"

.

 

Aktualna ocena

0

Oceń
Podziel się
KOMENTARZE
Aktualnie brak komentarzy. Bądź pierwszy, wyraź swoją opinię

DODAJ KOMENTARZ
Zaloguj się albo Dodaj komentarz jako gość.

Dodaj komentarz:



ZOBACZ TAKŻE
REKLAMA
SPOŁECZNOŚĆ
KATEGORIE
NAJNOWSZE ARTYKUŁY

Warszawska Liga Debatancka dla Szkół Podstawowych - trwa przyjmowanie zgłoszeń do kolejnej edycji

Redakcja portalu 29 Czerwiec 2022

Trwa II. edycja konkursu "Pasjonująca lekcja religii"

Redakcja portalu 29 Czerwiec 2022

#UOKiKtestuje - tornistry

Redakcja portalu 23 Sierpień 2021

"Moralność pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej lekturą jubileuszowej, dziesiątej odsłony Narodowego Czytania.

Redakcja portalu 12 Sierpień 2021

RPO krytycznie o rządowym projekcie odpowiedzialności karnej dyrektorów szkół i placówek dla dzieci

Redakcja portalu 12 Sierpień 2021


OSTATNIE KOMENTARZE

Wychowanie w szkole, czyli naprawdę dobra zmiana

~ Staszek(Gość) z: http://www.parental.pl/ 03 Listopad 2016, 13:21

Ku reformie szkół średnich - część I

~ Blanka(Gość) z: http://www.kwadransakademicki.pl/ 03 Listopad 2016, 13:18

"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"

~ Gość 03 Listopad 2016, 13:15

"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"

~ Gość 03 Listopad 2016, 13:14

Presja rodziców na dzieci - Wykład Margret Rasfeld

03 Listopad 2016, 13:09


Powrót do góry
logo_unii_europejskiej