Co powinien robić nauczyciel?
Co powinien robić nauczyciel? To jakaś prowokacja? Żarcik? Pytanie ma jakieś drugie dno? Przecież wiadomo co powinien robić nauczyciel… Uczyć – to jasne jak słońce, do tego trochę wychowywać, choć tak naprawdę wychowaniem powinni zająć się rodzice, więc może lepiej: korygować wychowanie jeśli jest niewłaściwe. Ale przede wszystkim powinien uczyć. Zarażać pasją. Inspirować. Przypinać skrzydła. Tylko czy ma na to czas?
Dla mnie nauczycielstwo jest jak teatr. Wychodzę na scenę i wiem, że muszę być przygotowany do roli. Ale nie uciekam od improwizacji, wszak widownia bywa różna. Nie można do wszystkich dotrzeć jednym schematem, to błąd wielu nauczycieli. Każda grupa jest inna. Ale zdaję sobie sprawę, że od mojej roli zależy to, czy w głowach zostanie coś na przyszłość. Czy ktoś zdecyduje się rozwijać temat już po zajęciach, a nawet to czy pod moim wpływem, ktoś skieruje swoje życie na inne tory. W nauczycielstwie lubię sam proces uczenia, dyskusję, wiązanie faktów, poszukiwanie zależności. Nie jestem chyba wyjątkiem, sądzę, że myśli tak większość nauczycieli. Niestety w ostatnich latach nauczyciele coraz mniej czasu poświęcają na uczenie.
Samo uczenie wciśnięto w sztywne ramy nakazów, wymagań, uciążliwych formalności i kontroli, które mając w założeniu usprawnienie uczenia, w rzeczywistości je spowalniają, odzierają z uroku. Mam wrażenie, że nauczycielom odebrano w ostatnich kilkunastu latach wolność, że zrobiono ich zakładnikami, najpierw papieru, teraz dzienników elektronicznych. Kwitnie urzędnicza upierdliwość, która każe odhaczać kolejne pozycje z listy. Realizacja podstawy programowej odmieniana przez wszystkie przypadki stała się fetyszem ministrów, kuratorów i dyrektorów szkół. Teraz muszę komuś udowadniać że zrealizowałem, zapoznałem, że nic nie pominąłem. Gówno prawda. Bo przecież zawsze czegoś się nie zdąży, ktoś zachoruje, coś wypadnie. Ale przecież jest podręcznik. Każdy wie do czego on jest. Czy naprawdę muszę traktować ucznia (albo jego rodzica, jeśli to jeszcze szkoła podstawowa) jak idiotę i uważać, że jeśli wtłoczę mu do głowy treść podręcznika, to zrealizuję podstawę? A jeśli nie będzie słuchał to co? To też niedługo będą mierzyć? Przecież wiadomo, że jeśli ktoś chce, to sam przeczyta coś, co nie było omówione na lekcji, a jeśli ktoś nie chce to do głowy mu się nie wtłoczy, nawet jeśli czasu wystarczy na każde zagadnienie. W DZISIEJSZYM UCZENIU BRAKUJE WOLNOŚCI, ELASTYCZNOŚCI, ZAUFANIA DO NAUCZYCIELA. Musi udowadniać na papierze lub poprzez klawiaturę komputera, że punkt podstawy zaliczony, że temat omówiony i nawet jeśli kłamie, bo jest zrobione tylko na papierze, to jest w lepszej sytuacji od tego kto na papierze nie zdąży, mimo że w realu nie zdążył żaden z nich. Kiedyś gdy lekcje z jakiegoś powodu wypadły, kazano nadrobić materiał z podręcznika. Na tym przecież także polega nauka – by uczyć się też samemu i zgłębiać w ten sposób niektóre zagadnienia. Dziś muszę udowadniać niemożliwe. Muszę prowadzić za rękę, zamiast uczyć samodzielności. To dlatego na interesujący młodzież temat nie mogę, jak kiedyś, wykroić czasu z innych zagadnień. Dziś muszę się streszczać bo podstawa musi być zrealizowana w całości przeze mnie, a przecież powinna być zrealizowana przez ucznia, bo ma swój rozum, ma podręcznik i powinien być samodzielny.
Tak, wiem… To testy wyniosły podstawę na piedestał. Wspaniałe testy ogólnopolskie. Porównywalne, standaryzowane, sprawiedliwe i… zabijające piękno uczenia. Lecz przecież korzystając z podręcznika z wydawnictwa „X”, który jest zatwierdzony przez MEN, w ogóle realizacja podstawy nie powinna mnie obchodzić, bo skoro uczeń ma w łapie podręcznik i z moją pomocą przez niego przebrnie, to ma gwarancję, że podstawę zrealizował. Może być chory przez klika tygodni, a i tak to czy zrealizuje podstawę zależy od jego chęci, nie ode mnie. Ja mogę mu jedynie pomóc aby tak się stało.
Podstawy są przeładowane, to fakt. Trzeba je odchudzić, pozostawić rzeczy ważne, takie, które nauczą człowieka myśleć. Nie trzeba już zgrywać przed uczniem encyklopedii, bo i tak nie wygramy z pojemnością elektronicznych narzędzi. Dlaczego więc podstawy tego nie uwzględniają? Dlaczego zatrzymały się w czasach sprzed cyfryzacji? Dlaczego podstawa nie zawiera listy rzeczy, które uczeń może zrobić sam, np. swym wspaniałym smartfonem? Jak połączyć ogień i wodę? Wygodnictwo dzisiejszych cyfrowych zabawek z wymaganiami nauki w szkole? Może część zajęć poświęcić na zadania warsztatowe, jak szukać informacji, jak oddzielać fake newsy od nauki, jak uczyć się na smartfonie? Ktoś zaczął temat? Pasjonaci w swym wolnym czasie. Ktoś szkolił nauczycieli? Szkolili, tylko nie w tym co trzeba… A podstawa trąci myszką. Przecież to czego uczyć i jak uczyć powinno już od lat być przedmiotem debaty na najwyższych szczeblach. Dziś nikt na górze nie ma pomysłu na technologię cyfrową w szkołach. Pomysły są na dole, w mojej głowie też. Lecz nikt dołów nie słucha.
Wychodzę przed publikę, odgrywam spektakl, ale publiczność nie rozumie o czym ja mówię. To też coraz częstszy problem nauczycieli. Pamięć w głowie powinna być załadowana w 100% a jest czasami w 20%, bo ktoś wcześniej przepuścił, dał promocję za darmo. Uczenie przegrywa w ostatnich latach z polityką samorządów i dyrektorów szkół. „Nałapałem wam uczniów” – rzecze z satysfakcją dyrektor. „Oni nic nie potrafią z poprzednich lat” – krzyczą przerażeni nauczyciele. „Cieszcie się że macie robotę i gmina nie zamknie nam szkoły” – zamyka im usta dyrektor. Jak uczyć kogoś, kto przespał kilka ostatnich lat nauki, prześlizgując się sprytnie przez system na dopuszczających? Zaczynać podstawówkę od nowa, czy udawać, że wszystko jest w porządku? Jak nauczyciela rozliczyć z pracy z takimi uczniami?
A jeśli nauczyciel jest też wychowawcą to już kaplica. Część lekcji odpadnie na załatwianie spraw wychowawczych, bo przecież lekcji wychowawczej nie starcza. Lecz najgorzej na koniec semestru i roku. Kiedyś robiło się statystykę wychowawcy na kartce, podając potrzebne dane protokolantowi a ważniejsze wnioski zapisywano w dzienniku. Dzisiaj w dzienniku pisze się jak dawniej, ale do tego potrzebne są jeszcze inne elaboraty, bo przecież każdy kilogram papieru lub MB danych świadczy teraz o lepszej robocie. Ale na to potrzeba czasu. Kosztem czego ta biurokracja? Oczywiście kosztem pracy z uczniem i kosztem przygotowania do zajęć.
Wychodzę przed publikę i chcę uczyć, wzbudzać zainteresowanie, inspirować… A dzieciaków brak… Jeden tydzień – dni otwarte, drugi – dzień „czegoś tam”, trzeci – warsztaty psychologiczne, czwarty – wycieczka klasowa… Miesiąc zleciał, a potem dylemat? Lecieć z materiałem jak w Teleexpressie? Tylko czy ktoś cokolwiek zrozumie? Olać zaległości i lecieć dalej? A jeśli będzie na maturze to, co olałem? Zadać cztery tematy do domu i zrobić kartkówkę? A jeśli rodzic zawiadomi kuratorium, że nauczyciel zamiast wtłaczać w głowę, żąda od uczniów samodzielności? Nie ma tu dobrych rozwiązań. Lekcje są ostatnio mniej ważne niż tzw. „życie szkoły”. W czasach „deficytu uczniów” szkoła ma być fajna, nie wymagająca…
Nauczyciel to w ostatnich latach „pracownik szkoły”, taki GOŚĆ OD WSZYSTKIEGO. To urzędnik, bo ma ogarnąć stertę papierów, która z każdym rokiem się zwiększa. To psycholog, bo musi ogarnąć wszystkie problemy psychologiczne uczniów, których coraz więcej, bo nie może inaczej być w czasach kryzysu rodziny. To prawnik, gdyż musi umieć poruszać się w zawiłym gąszczu non stop zmieniającego się prawa. To specjalista od PR, bo przecież pozyskanie ucznia to jego osobisty interes. To pracownik techniczny, bo ogarnia sprzęt od czego na zachodzie jest osoba z obsługi technicznej. To reżyser i animator, bo ilość szkolnych imprez w dobie rozbuchanych działań promocyjnych tylko rośnie. To w końcu MASZYNKA DO UCZENIA, gdyż rozliczany jest tylko ze słupków prezentujących wyniki, zupełnie jak w korporacji. Gdy na ekranie wyświetlają się słupki jakoś nikt nie mówi o problemach wychowawczych, o tym, że dzieci prześlizgnęły się przez dziurawe sito edukacji, że klasy są zbyt liczne, że nikt nie rozwiązał problemu smartfonów, że nikt nie panuje nad obecnościami uczniów, zwolnieniami pisanymi przez rodziców na każde pierdnięcie kochanej latorośli. Wiem, że wiele z rzeczy, które tu opisałem nauczyciele robili od zawsze. NIGDY jednak procent tych czynności, w stosunku do uczenia, nie był tak wysoki jak teraz. Jedno się tylko nie zmieniło – 40-godzinny tydzień pracy, który teraz dziwnie puchnie, dlatego nikt nie kwapi się do ewidencjonowania czasu pracy nauczyciela, bo jeszcze okazałoby się że trzeba mu płacić za nadgodziny.
Nauczyciele odchodzą z zawodu. To już trend, nie pojedyncze wolty jak moja w czerwcu tego roku. Czy w świetle tego co napisałem powyżej ktoś jeszcze dziwi się że tak jest? Puenta? Oglądałem w czasie świąt piękny film o grupie chłopaków z górniczego miasta, którzy mieli marzenie by budować rakiety. Film miał tytuł „Dogonić kosmos” a opowiadał o prawdziwych wydarzeniach z 1957 roku. Inspiracją dla tych chłopaków, którzy dzięki swej pasji skończyli na studiach zamiast w kopalni, była ich nauczycielka fizyki. Czy nauczyciel zarabiający tyle co kasjerka w markecie, goniący za godzinami po kliku szkołach, którego pracę wypełnia nie uczenie, a biurokracja i czynności dodatkowe, jest w stanie być dla kogoś inspiracją? Czy zdoła w kimś wzbudzić pasję, aby potem słyszeć jak odbierający nagrodę Nobla uczeń, wspomina swego nauczyciela, bez którego nie znalazłby się w tym miejscu? Nie. Będzie traktowany jak chałturnik, bo takim właśnie jest. Ponieważ musi traktować swego ucznia jak idiotę, odhaczając mu każdy punkt przeładowanej podstawy programowej, zamiast w tym czasie przypinać mu skrzydła.
Jestem nauczycielem, nawet jeśli aktualnie nie pracuję w oświacie. Tego nie da się z siebie zmyć, zapomnieć. Nie twierdzę też, że nie wrócę do szkoły. To moje powołanie i jestem w tym dobry. Jednak jeśli wrócę to po to ABY UCZYĆ, nie po to by być gościem od wszystkiego. Bo tylko wtedy, gdy uczenie będzie moim głównym zajęciem, któremu poświęcę 4/5 czasu, mogę inspirować, mogę szukać nowych rozwiązać, być innowacyjnym. Chcę mieć prawo nie do odhaczania punktów podstawy, a do wymagania od ucznia, aby pomógł mi ją zrealizować. Chcę traktować ucznia jak partnera z którym mogę współpracować dla osiągnięcia jego celów, nie jak głupka, którego trzeba prowadzić za rękę, a ja odpowiadam za każde jego potknięcie. Ciężar przygotowania młodego człowieka do życia jakoś dziwnie przesunął się w stronę nauczyciela, a przecież w trójkącie: nauczyciel – rodzic – uczeń, powinien być rozłożony po równo, bo tylko to gwarantuje dobry końcowy efekt.
* * *
O autorze: | ||
Jarosław Bloch |
||
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu "Co z tą edukacją?" |
0
Warszawska Liga Debatancka dla Szkół Podstawowych - trwa przyjmowanie zgłoszeń do kolejnej edycji
Redakcja portalu 29 Czerwiec 2022
Trwa II. edycja konkursu "Pasjonująca lekcja religii"
Redakcja portalu 29 Czerwiec 2022
Redakcja portalu 23 Sierpień 2021
Redakcja portalu 12 Sierpień 2021
RPO krytycznie o rządowym projekcie odpowiedzialności karnej dyrektorów szkół i placówek dla dzieci
Redakcja portalu 12 Sierpień 2021
Wychowanie w szkole, czyli naprawdę dobra zmiana
~ Staszek(Gość) z: http://www.parental.pl/ 03 Listopad 2016, 13:21
Ku reformie szkół średnich - część I
~ Blanka(Gość) z: http://www.kwadransakademicki.pl/ 03 Listopad 2016, 13:18
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"
~ Gość 03 Listopad 2016, 13:15
"Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie"
~ Gość 03 Listopad 2016, 13:14